Uporałam się wczoraj z choinką, pierwszą moją w życiu, własną, prywatną, zdobytą przed świętami przez Faceta (również w własnego, prywatnego i zdobytego… ;]). Odarłam z pierników, cynamonu i ozdób wszelakich, przypominając sobie przy końcu walki z lampkami, że może warto byłoby jej zrobić pamiątkowe zdjęcie… To się nazywa refleks niebywały.
Zła na siebie postanowiłam zająć się porządkami w aparacie, który od daaawna nie był uwalniany ze zdjęć i znalazłam papierniczkowe pierniczki, które posłużyły nam w minione Boże Narodzenie jako wygodny sposób zakomunikowania otoczeniu, że życzymy jemu przede wszystkim Pysznych Świąt.
I chociaż nic na nich niezwykłego, to będę teraz każde zdjęcie pieczołowicie wielbić. Dzień przed Wigilią, kilka godzin po skończeniu największego przedsięwzięcia zawodowego jakie dotąd mi się zdarzyło tworzyć, padł mi dysk. Na którym było wszystko, WSZYSTKO. Zrzucałam tam karty, zawartość dysku z laptopa, zdjęcia z maili, które usuwałam, robiąc z kolei ordnung na poczcie. Generalnie były to porządki, które miały zakończyć się posegregowaniem i archiwizacją danych w sposób, który zapewni im wieczność. Cóż, są wieczne, szkoda, że tylko w mojej pamięci…
Chyba najsłynniejsza maksyma informatyczna mówi o tym, że ludzie dzielą sie na tych, którzy robią kopie zapasowe i takich, którzy będą robić kopie zapasowe. Dodałabym do tego jeszcze trzecią, wyjątkowo pechową, kategorię – ludzi, którzy porządkując dane, żeby porobić kopie, dostają solidnego kopniaka w piszczel od świata/swojego komputera/własnej głupoty. Ecce ego.
Aaa... i po świętach.
Etykiety:
mała rzecz - a cieszy,
papierniczenie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz